Wednesday, January 10, 2024

"Nothing" (2008)

When we drink coffee
this is philosophical coffee

when we burp
this is a philosophical burp

when we breathe
we breathe philosophically

when we say the most trivial words
we say them
philosophically

when we write them down
we do it for a reason

when we scratch our calf
driving away mosquitoes
we drive them away
philosophically

this is the only (or as much) difference we have
and nothing

5 polskich wierszy, wrzesień 2008.

Krople

Wiatr na mnie kapie...

Chwila, czy kapać wiatr może?
ten kapie
w każdym razie
i jest bardzo konsekwentny
ochlapując mi twarz
i płaszcz
bełkotem swoich kropel
ciężko-czarnych...

jakie duchy przyzywa 
zza ściany bezchmurnej
cieniutkiej...

czemu wciąż szepcze
„interminable”
czemu wciąż kpi z moich
zalet
niewinności

kropla za kroplą obiera mnie
jak pomarańczę
kiedy ochlapać już zdążył wszystko
szepcze wciąż:
„interminable”
i „do zobaczenia w Paryżu...”
choć wie przecież dobrze
że strzęp pozostawił
człowieka
po sobie...

„interminable in Paris...”
mój drogi...
interminable...
w wiatru strugach
bóg młody...

Bezdroża

Pozostawił mnie świat gdzieś
na bezdrożu
własne gierki rozgrywając
pionka tego
nie biorąc pod uwagę...

pionkiem tym rzucając
na pola najdziwniejsze...

hasła rzucając płomienne
ideałów pełne...

pionek ten 
przesuwając
zgodnie z upodobaniem
swoim...

pionka tego
o zdanie nie pytając...

na dróg skrzyżowaniach
bezdroży
pozostawił mnie w końcu
tajemniczego
świadka
pyłu kłębowisk
drzew suchych
i czaszek
małych stworzonek...

gdy zapyta ktoś
co robię tu i teraz
odpowiem:
stoję

więcej wiedzieć nie mogę
niż bezdroża nieprzejrzane
wokół:
to sacrum nam wszystkim
pisane...

Niepamięć

„Dobranoc!” się mówić nauczyć musisz
marzeniom wszystkim wczorajszym
niespełnialnym
utopiom...

Żegnać się co dzień z burzy pięknem
kwietniowej
kochanki odbiciem w studni...

żegnać się z piosenką wyblakłą
w noc bezgwiezdną pisaną...

żegnać się co dzień z samym sobą:
fragment kolejny odszedł
na dobre...

żegnać się co dzień z myśli potokiem
dalej niż dłoń
sięgającym...

żegnać się co dzień z pięknem:
kto wie, może dziś raz ostatni...

czy widzisz jakie duchy
kruche
ścigasz?

jakie rzeczy niepotrzebne
strofy niepełne...

graty zbierają wczorajsi
bogacze...

„Dobranoc!” wam wszystkim mówię
muzom
postrzępionym wiosną...

odliczam fragmenty życia
co odeszły już
w niepamięć...

Po świt niewyjmowalni

Jakże wspaniale udawać umiemy
że nie umieramy...

wyższe częstotliwości
wybierając
istnienia...

jakże taplać rozkosznie potrafimy się
w błotku własnym
niewyjmowalni...

do jakiej wprawy doszliśmy
przez tysiące lat...

pytać się ośmielam
do jakiej jeszcze dojdziemy?

czy zajść dalej jeszcze można
w ludzkiej ślepocie
izolacji...

jakże wspaniale udawać umiemy
że nie cierpimy...

jakże wspaniale
prosimy o łaskę
mechanizmy
nie od nas zależne zupełnie...

w błotku własnym
niewyjmowalni
rozkosznie się taplać będziemy
po świt

któż wie
co on przyniesie...

być może 
zapomnienie
nareszcie

Niczym

Kiedy pijemy kawę
jest to kawa filozoficzna

kiedy bekamy
jest to beknięcie filozoficzne

kiedy oddychamy
oddychamy filozoficznie

kiedy mówimy słowa najbłahsze
mówimy je
filozoficznie

kiedy spisujemy je
robimy to po coś

kiedy drapiemy się po łydce
opędzając komary
opędzamy je
filozoficznie

tym tylko (lub aż) się różnimy
i niczym

"Heliotropism" (2008)

I feed and swell
from new paths
non-elected
proper

I digest myself in the sun of the thicket of flavors
I wake up again

I let the ribbons stroke me
orange
gaining strength from everyone
brushes

I grow around my own
meager shores
adorned with cirrus coolness

I digest myself in my juices
aroma

from new paths
I am getting old slowly
I'm turning gray
though the face still craves the sun
only to him
I look

in the meteo sauce yourself
I oppose
I'm cutting myself to shreds
azure

Wiersze polskie, sierpień 2008.

Somnambulia zieleni

I znów zielony druk mi język podtruwa
drink somnambuliczny
od śliny i palców poczynając...

kubki smakowe słowotok wypala
gorzkie ze słodkim kostycznie mieszając...

dopatrywać się każe
niedopowiedzeń
w wersach popołudniówki
kaczek dziennikarskich
i umyślnych spaczeń
liter-haseł-poduszek...

jakby szyfr tam dla mnie pozostawił
inny bezsenny:
orgazm swej maszyny do pisania
by mojej udzielić
cień choćby zgaśnięcia...

lub w mitach szukać odpowiedzi
na pytania mnie dręczące
zmusza

znam dobrze wszystkie zakończenia:
sam te mity spisałem

dobrze pamiętam stertę pytań...
odpowiedzi żadnej!

znieczulenie wypadałoby więc podać
innym bezsennym
aby ścierpieć
dnia zarzewie ożywcze
mogli
nowe

i zabronić druku w zieleni
gryzipiórkom
mogilnikom

Z Foggiem w tle

Pewnej niedzieli ostatniej z ostatnich
parkometry zaczęły ze mną najdziwniejszą grę:
światełka wkraść się chciały
w sploty podczaszkowe
egzystencji
i błysk błysk
ostatnie wyssać myśli
z wysuszonej już skorupy
koncentracji absolutu

zabawne kupony drukując
godziny umyślnie źle znacząc
kpiąc ze mnie
w puste oczy
metalem w korozji...

a Fogg rechotał z oddali

za parkometrami chodnik podążył
dumnie
łby swe zawadiacko podnosząc
na moje akurat potknięcia...

i Fogg wciąż rechotał

za chodnikiem park podążył
w jednej chwili z letniego
arkadium
wskakując w zimowe
kolumbarium
hop!

i zarechotałem wraz z Mietkiem
wtedy:

no poddam się w końcu!
nie wypada już dłużej walczyć
z milczącym
precyzyjnym
triumfatorem
miejsc czasu

podajcie mi stryczek
i tusz
orkiestra!

ostatnie pary niech tańczą...
z parkietu zejdą, tuż po mnie, martwe

Cyfra

Najpiękniejszą cyfrą jest zero
idealnie pustą
definicją stworzenia...

szkicowane drżącą ręką
tak bardzo ludzkie gmatwaniny przypomina...

tak bardzo to wszystko
od czego uciec trzeba jak najprędzej
lub zginąć

a tak,
idealną pustkę napełnić trzeba...

obżarstwo czas zacząć kretyńskie
zapchać stworzenie
po czubek sam jego...

napompować ten balon nadęty
znaczeniami
których nigdy w nim nie było...
które nigdy nie sprawiały
że latał...

dodać sensu gmatwaninom
podbudować pustkę
koniecznością
pasją
szaleństwem

rozgraniczyć!

wprowadzić wytłumaczalność
zera

zmiażdżyć tą cyfrę
okutym butem
mądrości

i tak zostać
w konsekwencji
weteranem wśród głupców

Półświat

Nie odczuwacie czasem braku
pod gwiazdami wschodzącymi leżąc
namacalnego niemal niedotknięcia...

przewrotnego uprzytomnienia
organów...

worków, butelek, cystern, słoików
na cokolwiek
co przyjdzie wam do głowy
składować

nie odczuwacie czasem skłonności
do przerzutów...

nie widzicie czasem oczami
które nie są wasze
koniuszka nosa niewaszego
odrębnej, pulsującej pod gwiazd parawanem
istoty...

czasoprzestrzeń
w potu kropelkach nadaje jej sensu
i pozwala falować...

brak rozprostowywania kończyn
na wietrze
niewaszych
które kopią kamyk
bezmyślnie przed siebie

toczą boje o prym na
piachu pryzmie...

czego przyjdzie wam do głowy
brakować...

Szkic

Na moście Złamanych Serc
jestem szkicem siebie
stojącego
na moście Otwartych Serc
gdzie szkicem jestem siebie
stojącego
na moście Zbłąkanych Serc
gdzie szkicuje mnie
ja kolejny
stojący w nurcie Warty
pod mostem Kamiennych Serc
gdzie szkicuje mnie
ja
stojący na moście Zbłąkanych Serc
którego szkicuje znów namiętnie
ja wędrujący
po Cytadeli
szkicowany znów
przez upitego mnie
na szczycie Ratusza
szkicowanego przez
mnie stojącego na moście Otwartych Serc
czekającego na
ciebie
stojącą na Moście Złamanych serc
szkicowaną przez ciebie
stojącą na...

(ad infinitum)

Białe Pióro

Ostatni ptak pieśń najpiękniejszą śpiewa
z pogranicza istnień
gdy nikt już nie słucha:
zima dawno brzmieć przestała
trzask!

białe pióro na drucie kolczastym
ostatnim proroka treli odgłosem
wśród dzieci krwawiących
betonu
wichruje jeszcze
zwichnięte

ostatni ptak brzmi najtęskniej
i pali
najdotkliwiej

zmierzyć strachu jego i zbłąkania
nie potrafisz
człowieku
który nigdy naprawdę nie kochał
i nigdy naprawdę
nie żył

ja jeden wpatruję się w drut
w piórze dostrzegając
sens

spójrzcie jak tysiące
beztwarzowców
przechodzi w apatii...

i ty, człowieku
co śmiesz się mym bratem zwać
wśród nich...

przepraszam cię – ja jestem ptakiem...

ludzkich skorup tak nie znam...

Woda i kamienie

Każdego dnia się niebo kurczy
zwija
w stalówkę
łamigłówki

ziemia burczy...

każdego dnia się ściana kruszy
firmamentu
na fragmenty wypełniające
dno oka
kapie

ziemia sapie...

każdego dnia się człowiek
uprzytamnia
na nowo
i szuka siebie sprzed lat
w żałości
codziennej

naturalnym jest rzeczowości
okrutność
wymiaru bliźniego

który zmierzyć nic nie potrafi
miarą,
która nie byłaby
jego własnym
upośledzeniem...

i tak
ziemia jest już tylko
imieniem...

a ty – kamyczkiem
kamieniem
kamlotem
głazem
monolitem

żałosnym swej słabości pomnikiem...

wodą w nim nigdy

Węże, szumy i drabinki

Cóż mnie szum obchodzi...

jest tylko szumiącym szumem szumów szumiących
szumiejących szumiejętnie szumiane szmery...

wszyscy szumicie
szemracie
syczycie
węże...

cóż mnie obchodzi szumu
pozorna
odrębność...

szum szumiących szumów
ogłusza ciszę cisz cichych
cichszych...

po szkle jakbyście paznokciem
przebiegli
skrytobójcy...

i szumicie szmery swe szmerze istotnie
szemracie szmerając szemrając i szumiąc

do mnie tak szumicie?

czyż nie wiecie, że uszu dla was
czy czasu nie mam...

dla ciszy tylko cichszej cichnę
bo co mnie innego obchodzi?

wężowa struktura szumów
ogon swój własny
pożre

Nieotwieralność

Umysł mieć tak tylko otwarty
i jak łepek szpilki skupiony
by przekłuwać
bąble znaczeń
bezkarnie
zepsucia ducha objawy...

ogrodu furtkę zaledwie
na jeden wiosenny powiew otworzyć...

światu nie możesz pozwolić
na więcej:
jest nieuleczalny...

wfrunąć nie może
bliżej ciebie
niż niego ty...

a ty fruwać przecież nie potrafisz
szpilki łepku
przyciasny...

alternatyw jednak dalszych nie ma
ogień cię nie prowadzi widocznie
gdyż całkiem sam
zbłądziłeś

jakże to możliwe?
gdzie podziało się dziecię słońca
i w kwiecie lotosu
prorok
którego znałeś?

Zamknąć podwoje trzeba:

nikt rozsądny
pieśni wolności nie wznosi
nad krainą
głuchych

ty więc również
przestań...

Hamak

W zawieszeniu między gór pasmami
jak hamak
odpoczywam

tłoczę olej do maszyny świtu...

gwiazdy zachodzące liczę:
z nich się składa
hamak

patrzę na olbrzymów doliny
wciśnięte między rzek odnóża
i płaczę
jak hamak potrafi
płakać

w zielonego serowego słońca-serca
cieniu
dygocząc
pod powiewem maszyny
uruchomionej
niewprawnie

olej skapuje z kamyczków
horyzont wznoszących:
jest gdzieś szczelina
szczelność nieszczelna...

i hamak znów płacze
dygocze

w rozpadlinę w końcu runie
przymglony

Pustkowia

Gdzie cię buty prowadzą magiczne
i autobusy
indygiem popaćkane
gdzie rwą cię skrzydła motyle
i muzyka odległych światów?

Gdzie wiodą cię ścieżki
doznania i doświadczenia
przeznaczenia?

Gdzie wiodą cię ludzie
którzy śmierci ci życzą
z każdym oddechem?

Gdzie wiedzie cię korowód wariatów
gdzie ściany gumowe
i woda zawsze zimna?

Gdzie prowadzą duchy przodków
rozeznane w terenie?

Wszystko zaczyna się
i kończy
w pustkowiach

dzieci, dzieci – do domu was wzywam
czymkolwiek by nie był
w deszczu...

przekroczcie kurtynę
i tańczcie...

Heliotropizm

Się karmię i puchnę
od wciąż nowych ścieżek
nieobieralnych
właściwych...

się trawię w słońca smaków gąszczu
się budzę po raz kolejny...

głaskać pozwalam się wstęgom
oranżu
sił nabierając od każdego
muśnięcia

rosnę sobie wokół własnych
mizernych brzegów
zdobionych cirrusa chłodem

się trawię w soków swoich
aromacie...

od wciąż nowych ścieżek
się starzeję sobie powoli
szarzeję
choć twarz wciąż słońca pragnie
ku niemu tylko
wyglądam...

w sosie meteo się sobie
przeciwstawiam
się sam tnę na strzępy
lazuru

Wednesday, November 1, 2023

"Śiwa w łachmanach" - 10 polskich wierszy, 2008.

Śpiący pod snu piramidą

Bezprzykładnie żyjąc, egzystując raczej tylko
w stłoczeniu warzywno-ponuro-rubasznym
lodowych komór cielesnych i bliskich
Instytutu Pamięci o Ciszy i Wiedzy
plotkujemy sobie, stroszymy intencje
sny rozwijając
komórek febrą postrzępionych
wokół bezdźwięcznej Oriona kanopy

tłumika tego impulsów nerwowych
bez- i pod-podprogowych przekazów
by za wcześnie nie zbudził się nikt
z na lek czekających zera poniżej
w głodówce serdecznej
piwem bananowym zalanych kroplówek
tysiące lat i tysiące lat i tysiące lat lat tysięcy dalszych...

spustu pilnując niczyjego
mierzymy we własne kliszowe skronie obłapując je kablami
miazgę chińską pompującymi
nieśmiertelności
dżed filar okrzykując
pawianim zwyczajem
gdzie krew tak niedawno ludzka jeszcze wrzała

(sekretu rubinowej substancji konserwującej wciąż strzeże pan Chong z miejscowego
Thai-baru)

oczy otwarte, rybią łuską przymglone spotykają blady sufit
ociemniałych żarówek i ich wszystkich kolizji
niewprawnych orbit flashbacków, u-turnów, bypassów
gdzie czasem wyblakłe slajdy bliskich
rzucają się niewdzięcznie
na płytek bezbarwny wzór lamp też bezdźwięczny
bliskimi być wreszcie przestając

przejeżdża gdzieś samochód w oddali – tłumik buzuje
lub mucha przysiada znużona bzykając
szumiąc – kontemplując, co niećwiczone

nie słyszy tego nikt:
zmartwień tu żadnych nie ma
a czekanie nam idzie wspaniale, odrębnie
zupełnie
gdy nad głowami nam z wolna już wznoszą
przeźroczystą piramidę komunałów
hieroglifami barwnymi jej ściany pokrywając
wskazówek na dalszą, nadziemską już drogę

Ćmie tao

Jako ćma skrzydełkami trzepocze głupawo
tak ty oczami przekrwionymi przyświecasz
ulicom na jedno siekiery zawieszenie
i dziwisz się wszystkiemu
co jest albo nie jest

w tym się urodziłeś, w to właśnie cię wrzucono
takie tao
yang taki parszywy
niewolniczych krain zachodu pokutnych

zbyt mocna herbata do tego miętowa
wszystko wypłoszy
i gdziekolwiek akurat byś nie był
wciąż tym samym jesteś skurwielem
tak samo usmolonym
cuchnącym i zgniłym
owiniętym w obietnice te same, nierealne, w liście herbaty zwinięte
jak sprute twe łachy łat pełne i kamienic obskurne ściany
fordansingu kloszardów i lepry
i te same dziurawe kalosze
na plecach worku kraciastym targane, zmarnowane wszystkie lata...
szmatki-gadki, mowy-trawy, hoodoo hokuspokus uliczek
pytania te same i gesty twych kukieł crowleyowskich
niewydane szemrane reszty z fajek
spotykani wciąż ludzie niechciani w zaułkach...

a kiedy spytasz się sobie jak długo
masz znosić
stan rzeczy zastany
odpowiedzieć wypada ci w czoło się bijąc:
zawsze – tu śmierć cię już nigdy nie zastanie...

liczyć możesz jeszcze guziki w kaftanie
lub naprawiać zamki błyskawiczne
przeglądać stare wyblakłe zdjęcia (z lat dwudziestych, czyżby?)
światów już dawno minionych, parkowych, trolejbusowych
jak dziecko pijane wciąż naprzód w półmroku mgieł dumnie krocząc
jako ćma skrzydełkami trzepocze
w bieli-czerni
szarości tantrycznej nigdy
pod żadnym pozorem nie psiocząc na nic...

co gna cię?
co wierzyć (w co?) jeszcze ci każe?

tao takie, dziecinko zszarzała:
ćmy świeca, a twoje ulice wszechbrudu...

Peryferie

Czy wciąż jeszcze wpatrujemy się tęsknie w centrum wieżyce
ludzkie mięso surowe jedząc peklowane slumsowe
idiociejąc o porach z pór dnia najdziwniejszych i nocach pokracznych
paciorki znaczeń w notesach zbierając?

Czy paciorki te wreszcie nawleczemy na sznurek
czy rozsypać się
będzie im i nam lepiej...

nie należą tak do nas
jak do innych tu cieni
częścią szlamu peryferii nie były i nie są...

nie wrzucajmy ich może do kratek ściekowych
szczurów-olbrzymów nie dokarmiajmy, zoo tego zbolałego ludzkiego strażników
nie szukajmy też sznurków:
rozsypać się lepiej jest zawsze niż zawisnąć
tym kwiatów rachitycznych
płatkom
boskich odcieni indygo
i nam z nimi
gdy tak słodko smakuje ignorancja
nicnierobów peryferyjnych
kapo w opaskach czerwonych, skądśznanych...

rozsypmy paciorki nad niebem kalifornijskim
telewizyjnym choćby, co z tego? – tutejsze psa kłaków nie warte...

powiedz, jak długo oszukiwać możesz
nieuniknione i przepowiedziane
gdy prysnąć nie ma stąd dokąd zupełnie?

aniołom jak ty tu wyrywa się skrzydła i na rusztach działkowych smaży
żywcem pod chmur bezwzględnym okiem radaru:

mieszkańcy peryferii
najwyrafinowańsze tortury znają
dla ciała i rozumu z kwietnego pyłu poczętego
czego szukasz tu jeszcze
więc pyle cholerny
zawsze wszak wolny od wszelkiej wolności?

dawno cię w sposób najgłupszy pogrzebały
peryferyjne
bonza zgnilizny wśród kapo
a ciesz się, że żywcem nie zżarły ćwiartując:
nienawidzą tu wszyscy wszystkiego co z słońca
i zza drutu kolczastego doń przyszło...

Tybetańska maszyna śmierci

Słyszeć nie potrafię już dłużej
tybetańskiej muzyki śmierci... jakże tego żałuję!

piskliwe EKG w tancbudzie „Lama Nagi”...

widzieć nie potrafię już dłużej pomarańczowych pochodów
ku morza równinie
stalowej
biblijnie rozstąpionej... w kaptury odzianych
dziewic i grajków, kolibrów Katmandu i reszty całej mych świętych tak licznych...

dzwoneczki wciąż ciężkie brzmią jeszcze – przytłumione jednak
jak kryształów
winem wypełnione
kieliszki
i wciąż niby tli się śnieżyste kadzidło
a ręka czyjaś kuranty wygrywa pozytywek kulawych
zmieniły się jednak tak liczne detale
w dni kilka z dziwniejszych zimowych zaledwie...

czy to wina tych świeczek zielonych
co w wątłym bezprądziu przy firance spoczęły
dłonią twoją gładzone:
Armią całą Zbawienia, tabunem Różokrzyżowców
i hałastrą zen wesołego
w wina i cipki ciężkie zbrojną

jakbyś Kaina pieściła po fakcie braterskim
kojąc boską, przewrotną ślepotę

aż w końcu świeczek wężowe języki zielone
firankę z butami i brodą pożarły...

spójrz – tam serce, co tak wiele dać mogło
i chciało przy lepszych ze swoich okazji
jest złota ostatnim swojego dygnięciem
a duszę moją, czy jak tam to nazwiesz
w popielniczce bezczelnie zgasiłaś kradzionej
dymkiem jednym, kurewsko pobieżnym
nie pytając nigdy o kwestie te moje w rękawie złoconym Tarota...

tak tybetańskiej muzyki już słyszeć nie umiem
ty pędzisz, naiwna, na stację kolejną
zabijać zabójców dziewiczych uśmiechem
ust jednym muśnięciem
i świeczek zielonych
waniliowych
kompletem (przeklęta!)

Wzór wiatru

Czemu tak śmiesznymi istotami być musimy
by wnosić dla siebie więzienia, burdele, urzędy... w komizmie placówek tych gustując...
nasiąkać nawykami nawyków następnych
i odmawiać sobie boga płynności
biorąc cegły mądrości i prawo i kurwy jego wszystkie w zamian...

przyzwyczajeń moc zabija
przywiązań łamliwych sakramentów...
gdy bóg swoich głupców kocha najmocniej...
wybrańców popółnocnych przegranych już godzin...

czemu brzdąkamy w rozstrojone fortepiany
i czemu chwytamy za pióro, gitarę, wciąż czemu stroimy dwustrunną zarazę...
na sofie rozciągnięci nuty barwiąc spermą
z kochanką leżąc kolejną niby – wciąż przecież tą samą ułudą
potworem w swąd nocny posiadłym
imiona tylko wertując, gdy duch pozostaje ten sam i wciąż krwawi...

z racji jakiej cholernej
spisywać to chcemy akurat
co ptaki już dawno wyfruwały nad nami...

co sprawia, że przetrwać wciąż chcemy
choćby w czytadeł najtańszych zaczytanych postaci
odcisków palców naszych
pełnych ołówkiem marginesowych notatek...
czy bzów zasuszonych:
ziarna z nas żadne żałosne logosu
a więzienia własnej konstrukcji
tłamszą najskuteczniej
jego/jej prawdę

czy tego właśnie chcemy – kalectwa?

by poszukać choć trochę dalej, głębiej jeszcze w otchłani i odważyć się na to
Śiwy sił wszystkich potrzeba raz jeden i pełnej baterii latarki czerwonej
też modlitw stuletnich przez wszystkie
ksiąg jego strony i ksiąg tych objaśnień
pieszczonych w językach wszystkich planety i dialektach jej durnych martwych...

cóż jednak począć, kiedy Śiwa już w łachmanach – pies zdechły i nędzarz
gdy dopiero rozpoczyna się wędrówka właściwa
a konstrukcja burdeli i więzień zbyt ścisła – ostrza noża już nawet nie wsuniesz
kolokwialnie matematyczna
góruje?

by znaleźć choć wzoru karteczkę nadpaloną
i rozwiązać w końcu to cholerne równanie...

Ramona

Wciąż jest nadzieja, że zrozumie ktoś
pijackie nienasycenie chodnikowego poetmajstra
wyciskanie życia-cytryny
aż po skórkę samą
aby nadziać na wielką szklanicę tequili
jej resztkę – ozdoba to smakowita...

że zrozumie ktoś wreszcie bezpańskich przybarowych skoczków
sączących piwo za piwem w milczeniu
aż pozwoli im łaska niebytu i bójka krwawa z barmanem
zapomnieć... wierszorobów wściekłego losu...

będzie to Ramona w przecenowej kiecce
w samby stare i boogie zasłuchana
z nadbarowych
antycznych radyjek sączone jak wino najtańsze...

jest oto willa jej woskowa na skraju miasta
diabelskich rogatkach, dziś już rudera
nietoperzy, rzygowin i pajęczych luster pełna
gdzie wszyscy ponuracy nokturnowego graffiti
zasypiają o czwartej nad ranem lub obok
w ramionach najsłodszej Ramony
śniąc jak nowonarodzone dzieci – o winie i chlebie
i paryskich wojażach zdezelowanych przedmieść

zapuszcza Ramona już różki nieśmiało
przeszukując dżinsowych katan kieszenie
nie ma tam nic
oprócz wczoraj
a wczoraj też nic tam nie było innego... jak co dzień....

nadgryzione kartki rachunków, orzeszków słonych resztki, bilety kolejowe
w barowe wieczory wciąż wiodą tych skoczków
czasem galony wina białego...
bóg jeden wie skąd branego, pysznego...

pędzić je musi najsłodsza Ramona
dech odbierając akordeonom... w przecenowej kiecce igrając z kotem...
aniołem jesteś, Ramono
w miasta tego przeklętej puszce i ciszy jego dokuczliwej...

zapomnienia królowo wykidajłów
i córko
rock’n’rolla, Ramono
z gatunku rock’n’rolli najpodlejszych z podłych...

wieść o twym zbawczym voodoo zaginąć nigdy nie może

Struny na wietrze

Jedyna rzecz tu warta zaufania
to twój własny
umysł

a jest to mechanizm
fantastyczny, choć słowem zarażony
przewrotny kalejdoskop
zimowa burza sentymentalna
w lata samym środku
fanty przegrane losująca
bawiąca się pawim piórkiem
kelnerka tak wielu z nas przeoczająca
nakręcana smoczym libido

miliony rąk jej suchych losujących miliony widokówek
i szminką na lustrze hasła wypisujące absurdu
właściwe w chwilach właściwych
zjeżdżające po klatek schodowych poręczach, łóżkowych balustradach...
na dach się dzwonnic i młynów wspinające
kanwy filmowych krajobrazów wyblakłych

reszta świata, słonego akwarium bagateli
przedłużeniem strategii i zmysłów
których reguł zawiłych
nikt nie określił i mętnych
czy celu, a wasz ojciec duchowy w pustynię prowadzi...
doznania są wariacyjne... przeczucia i zdania mylne...
kwasu wystarczy dolać lub bliżej przysunąć usta
aby usnąć
i marszu nie musieć już znosić

choć sen ukojenia też nie przynosi
mechanizm ten nieba ani piekła nie zawiera
dlaczego więc tak trudno się wyrzec
wmówień
tysiącleci?

rób-to-rób-tamto-nie-rób-tamtego
powtarzają Z-Umysłem-Twym-Igrający...

jedyne co można zrobić
to zachować niewmawialność głuchoty
i czekać na odruch bezwiedny agonii
i choć twój rozum
to struny na wietrze i liść przedwczorajszy
ufać jedynej tej podporze
musisz:
drzwi nie ma żadnych ponadto

Eszelon

Co przeze mnie przepływa, co mnie wydrążyło, co żłobiło mi przestrzeń
co tak pluska uciążliwie, co skrada się, wlecze... co wylewa się z brzegów moich
jakie buty parszywe
drogę do nirwany mojej znalazły
i z jakiej racji
wciąż maszerują ich właściciele uparci
wydrążonych moich księżyców ścieżynkami
i gdzie nauczyli się
rtęć pić i piach jeść wilgotny
z oceanów moich srebrnych wodorostów?

jakiż to nowy obyczaj
upoważnił tych intruzów analfabetycznych
do grzebania w moich brudach absolutu
i głaskania lwów moich bezzębnych
idiotyzmu
dokarmiania kruków sentymentu białych?

jakim sprzysiężeniem dysponują te bałwany
i do których to wagonów moich
zapalczywie tak pędzą
oślim uporem wprost na cmentarz analiz wiedzeni?

nadzieję mam tylko, że wcześniej nie znajdą wagonu kabały
by kłębkami jego nici
się bawić
lub by trumny tam zebrane porozbijać, pootwierać

skutki to miałoby wprawdzie kinowe
jednak aktor musiałby umrzeć naprawdę

tyle kosztuje niezręczność
tyle pociągowe fandango nadmorskie
i nici moich wszystkich
rozsupłanych
katorgę – napiwek...

co mam zrobić z tymi inwazjami kretyństwa
i skąd siłę wziąć
by je przegnać?

a zresztą – niech piją, niech się bawią, ludzkich den konglomeraty
niech te nici nawet plączą sobie cholerne...

znudzi im się szybciej ta durna zabawa
niż zbudzę się ponownie nagi
w reflektorze parowozu leżący
i do nowych przygód gotowy

Z polskiej poczekalni

Niczego się już tutaj nie spodziewam dobrego
ani niczego też nie pragnę
bogatym tak będąc bez ludzkich pożądań
szczęśliwym
słońca okiem
nad umarłych krainą
nie spodziewam się ludzi unikać koślawych
i tak zawsze będą żyć krócej...

gdy jednak duszę zbawioną też spotkam – odmrugnę z radością
czekając, nicnierobiąc, z gwiazdami rozmawiając
z natury makijaż obleśny zmywając:
i choć nie szukam już autostrad na piaszczystych bezdrożach
i nie ganiam za cygańską w dzwonki grajną karawaną
ani w róże srebrne zdobnych parków tysiącletnich nie chcę
czy powrotu do macierzy wszystkiego co żyje
oddycham jeszcze
choć rozpłynąłem się ostatecznie
w płytkości lokalitatu
akceptując ją
czcząc i wierząc z przekąsem w jej słodkie oszustwa
stapiając pióro w woskowy ostatek, głowę w ażurowy teleskop
i wiedząc że wszystko to pustych wód kocioł
wokół
przymrużeniem oka karcić będę
i po ojcowsku po ramionach klepać
takich jak ja
kiedy byłem młodszy
pomyleńców karmicznych
co nie w tym świecie wylądowali
i życzyć im będę wiele dobrego
tak cynicznie
miłosiernie
i z humorem – jako dharma krainy tej cudnej nam każe...

Niczego już tutaj znaleźć nie pragnę
słońca okiem jestem
czego więc mógłbym tu chcieć szukać jeszcze?

wszystko to chmury i smog:
spłyną z błękitu tak szybko...

gdy ja czekać będę na następne narodziny
tym razem z nadzieją głupcom wskazaną
że za światłem właściwym
i w dobre łono Nepalu podążę
nie w wody czarne, pośpieszne, ruchome
gdzie nawet już Budda sam siebie nie zbawi...

Comisiępodobanie

Co-mi-się-podoba od dzisiaj robić będę:
czy przed maskami samochodów rozpędzonych przebiegać
czy but łatać dziurawy
czy w nosie dłubać i wino pić
dzień cały – śmierci pluć w tyłek i brodę!
lub piwa sześciopaki całe w siebie wlewać
na czas
medytując nad polnym kamykiem
do ludzi przypadkowych
z procy strzelając
śmiejąc się w nos
wszelkim fatum
powoli łysiejąc i brodę zapuszczając

czy w kawiarenek wszystkich przesiadywać
ogródkach letnich
i marzyć wciąż marzyć wciąż marzyć i marzyć
w lipcowej aurze
nocy tak długich że aż biało-beżowych
niczym-się-nie-przejmując
aż skończy się dech i pieniądze i wigor

zbyt mało szalony wciąż jestem – pomyślałem
zbyt mocno się sam ograniczam...
zbyt mocno mnie przeszłość kaleczy włóczęgi
a przyszłość przeraża niepewna

zbyt mało obchodzi mnie dzień dzisiejszy
i radość jego bohem nieróbstwa

kto właściwie każe mi robić cokolwiek
kiedy tak słodko sobie leżeć
pod czerwcowym niebem lazuru
mieć chmury, brzozy i wróble
za towarzyszy jedynych
i nauczycieli ćwierkliwych?

Pomyśleć tylko, że każdy kilometr mojej niemej wędrówki
jest wart więcej
od wierszy tysiąca
japońskich
i że wiersz można sczytać ze wszystkiego co żyje
na zawsze w nim zamieszkać
pąk buntu
zaświatowej dezercji:

wszystko-co-mi-się-podoba robić będę
pióra łamiąc i paląc papiery

Alp czyli Z Ducha G​ó​r

Co najmniej od 2018 roku krążył za mną pomysł nagrania płyty New Age o Alpach. Nigdy nie byłem w Alpach, i nigdy nie czułem się artystą New Age, ale jednak... gdzieś te atomy zbierały się w kupkę bezładnej inspiracji, aż w końcu magiczną siłą zmaterializowały się w okolicach Dnia Zmarłych 2023.

W tym roku mija 25 lat odkąd zajmuję się dźwiękiem i tekstem. "Alp" jest jednak płytą instrumentalną. Nie czułem potrzeby używania ludzkiego głosu w tych pejzażach. Górskie melodie zainspirowała muzyka tyrolska i folkowa muzyka niemiecka, troszkę jak u wczesnych Tangerine Dream, którzy bez wstydu przyznawali się do tego typu inspiracji.

Użyłem głównie syntezatorów, preparowanej gitary i taśm, aby spreparować obraz mistycznych Alp.

Alpy były dla mnie na swój sposób święte, odkąd usłyszałem płytę Sergiusa Golowina. Na mojej płycie jednak folk jest tylko echem, a wszystko przytłacza nieco industrialny, i może New Age, ale jednak noise (hałas). 

Inspiracje noise są wciąż u mnie nośne, i często odpalam sobie jakiś anonimowy japoński noise z YouTube jako muzykę do snu. Może to dziwny objaw, ale przyzwyczaiłem się do większych dziwactw niesiony życiowym doświadczeniem.

Tymczasem zachęcam do zapoznania się z "Alp czyli Z Ducha Gór".

Friday, February 24, 2023

"Transmitter - Sonic Abstractions by A.J. Kaufmann" (CD)

"Transmitter - Sonic Abstractions by A.J. Kaufmann"
is an album recorded at Amaranth House, Poznan, Poland, May 17 - November 8 2019.

For the sessions I utilized all the weaponry I had at hand.
From acoustic guitar, electric guitar, bass guitar, synths, drum machines, hand drums, toys, voice to MIDI drums, fx, flute, samples, vocoder, and field recording.

I was soaking in the ambience of old fashion magazines, Honoré d'Urfé's "L'Astrée", Amon Duul, Popol Vuh (band and book), legends of Atlantis, Brian Jones, Yuri Morozov, and Ingrid Steeger.

The sessions were meant to be released as one super long concept album, but as time went by I decided to only release 2 albums from those sessions.

They were 2021's "Cacilia" (Anticipating Nowhere Records, UK) and "Astrea" (Fifth Section Records, Uruguay).

In 2022 I contacted Mike Sill of Ramble Records, the wonderful psychedelic brother who released "Stoned Gypsy Wanderer" on vinyl for the first time, and also the debut LP of my band Saure Adler, and asked him if he'd be interested in curating the "Astrea" sessions further. To my tremendous joy, he agreed, and selected 20 most interesting tracks from the whole mammoth 2019 "Astrea" session.

The CD which is available here is called "Transmitter", and is exactly what an artist should be in my opinion. It's a good sonic portrait of my research in the fields of experimental and electroacoustic
music and improvisation, as almost 100% of what you hear on the CD was improvised on the spot.

The sessions were quite legendary and epic, but I don't like to brag, so I'll leave the amount of hash and wine consumed to your imagination. I have since adopted a more healthy lifestyle, so it's nothing to be proud of at all, but the music is a testimony of the person who recorded "Stoned Gypsy Wanderer" back in 2014, and then, 5 years later, reinvented the same recording setting, house, and instruments for sonic exploration of space (explore the space, more cowbell!).

So, it is not only a transmission, but also the finding of true self.

"Stoned Gypsy Wanderer" was the self of a 29y/o folk artist, while "Transmitter" is the self of a 34y/o Kosmische experimentator and "Eternal Beginner".

I would like to thank my Family for their Love, Mike Sill for curating the album, and doing some amazing work for the international Underground, Justin Jackley for the wonderful artwork and brotherhood, and everyone, really, whom I came across in my life - especially the mighty Amon Duul, and some guy from ESP-Disk who promised to listen to my demo back in 2015. Still no answer.

A.J., 2022.

I remember a few years back when I first discovered A.J.’s material, it was like finding a distant relative or long lost brother - I was instantly drawn to its originality and familiarity; and as I dug deeper into his huge canon of work I was astounded by the sheer volume and quality.

A.J. was also producing work under numerous pseudonyms. I would email the link on the Säure Adler site, Fairyport Convent or the Adam Majdecki-Janicki page and A.J. would respond with ‘it’s me Mike.’ You have to laugh, because here is this poet/psych singer-songwriter who has already published more than 50 releases and he remains an unknown; such is the enigma of music. As I got to know A.J. I realised we had an awful lot in common and we connected both as musical comrades and friends.

A.J.’s output covers many of my favourite genres: psych rock/folk, kosmische/krautrock, space rock, and punk, so, when he asked me to curate a release of his, I was extremely honoured and thrilled. Of course the task would be daunting, as I’d have to choose from 66 tracks. Deciding on the tracks was not easy and I could have chosen all of the psych vocal songs but I wanted to allow people the opportunity to experience the breadth of A.J.’s work, so I chose a selection of tracks that covers most of his genres.

There are some of his more cinematic instrumental tracks that some may be unaware of and combined with his poignant and often sardonic humour-driven vocal arranged tracks, I think Transmitter is a well-rounded release. All in all, I think you will hear a side of A.J.'s material that may not have been as exposed as some of his other works and I hope you appreciate this wonderful artist and give as much support as you can to him…because he has dedicated his whole being to his art.

Mike Sill
Ramble Records
2022