When we drink coffee
this is philosophical coffee
when we burp
this is a philosophical burp
when we breathe
we breathe philosophically
when we say the most trivial words
we say them
philosophically
when we write them down
we do it for a reason
when we scratch our calf
driving away mosquitoes
we drive them away
philosophically
this is the only (or as much) difference we have
and nothing
First Brain
A mysterious circle of noise and song and sound. A fortuitous trip through the burning brain.
- Strona główna
- Bandcamp
- "Stoned Gypsy Wanderer" Vinyl (Ramble Records, 2021).
- "Säure Adler" Vinyl (Ramble Records, 2021).
- "Jam Session" Digital (Ramble Records, 2022).
- "Bard's Woman in the Cool of the Summer Breeze" CD (The Swamp Records, 2023).
- "Transmitter: Sonic Abstractions" CD (Ramble Records, 2023).
- "Jazzisthmus" with Jeff Gburek | Digital (Ramble Records, 2023).
- A.J. Kaufmann Interview by Dave Bixby
Wednesday, January 10, 2024
"Nothing" (2008)
5 polskich wierszy, wrzesień 2008.
"Heliotropism" (2008)
I feed and swell
from new paths
non-elected
proper
I digest myself in the sun of the thicket of flavors
I wake up again
I let the ribbons stroke me
orange
gaining strength from everyone
brushes
I grow around my own
meager shores
adorned with cirrus coolness
I digest myself in my juices
aroma
from new paths
I am getting old slowly
I'm turning gray
though the face still craves the sun
only to him
I look
in the meteo sauce yourself
I oppose
I'm cutting myself to shreds
azure
Wiersze polskie, sierpień 2008.
Somnambulia zieleni
I znów zielony druk mi język podtruwa
drink somnambuliczny
od śliny i palców poczynając...
kubki smakowe słowotok wypala
gorzkie ze słodkim kostycznie mieszając...
dopatrywać się każe
niedopowiedzeń
w wersach popołudniówki
kaczek dziennikarskich
i umyślnych spaczeń
liter-haseł-poduszek...
jakby szyfr tam dla mnie pozostawił
inny bezsenny:
orgazm swej maszyny do pisania
by mojej udzielić
cień choćby zgaśnięcia...
lub w mitach szukać odpowiedzi
na pytania mnie dręczące
zmusza
znam dobrze wszystkie zakończenia:
sam te mity spisałem
dobrze pamiętam stertę pytań...
odpowiedzi żadnej!
znieczulenie wypadałoby więc podać
innym bezsennym
aby ścierpieć
dnia zarzewie ożywcze
mogli
nowe
i zabronić druku w zieleni
gryzipiórkom
mogilnikom
Z Foggiem w tle
Pewnej niedzieli ostatniej z ostatnich
parkometry zaczęły ze mną najdziwniejszą grę:
światełka wkraść się chciały
w sploty podczaszkowe
egzystencji
i błysk błysk
ostatnie wyssać myśli
z wysuszonej już skorupy
koncentracji absolutu
zabawne kupony drukując
godziny umyślnie źle znacząc
kpiąc ze mnie
w puste oczy
metalem w korozji...
a Fogg rechotał z oddali
za parkometrami chodnik podążył
dumnie
łby swe zawadiacko podnosząc
na moje akurat potknięcia...
i Fogg wciąż rechotał
za chodnikiem park podążył
w jednej chwili z letniego
arkadium
wskakując w zimowe
kolumbarium
hop!
i zarechotałem wraz z Mietkiem
wtedy:
no poddam się w końcu!
nie wypada już dłużej walczyć
z milczącym
precyzyjnym
triumfatorem
miejsc czasu
podajcie mi stryczek
i tusz
orkiestra!
ostatnie pary niech tańczą...
z parkietu zejdą, tuż po mnie, martwe
Cyfra
Najpiękniejszą cyfrą jest zero
idealnie pustą
definicją stworzenia...
szkicowane drżącą ręką
tak bardzo ludzkie gmatwaniny przypomina...
tak bardzo to wszystko
od czego uciec trzeba jak najprędzej
lub zginąć
a tak,
idealną pustkę napełnić trzeba...
obżarstwo czas zacząć kretyńskie
zapchać stworzenie
po czubek sam jego...
napompować ten balon nadęty
znaczeniami
których nigdy w nim nie było...
które nigdy nie sprawiały
że latał...
dodać sensu gmatwaninom
podbudować pustkę
koniecznością
pasją
szaleństwem
rozgraniczyć!
wprowadzić wytłumaczalność
zera
zmiażdżyć tą cyfrę
okutym butem
mądrości
i tak zostać
w konsekwencji
weteranem wśród głupców
Półświat
Nie odczuwacie czasem braku
pod gwiazdami wschodzącymi leżąc
namacalnego niemal niedotknięcia...
przewrotnego uprzytomnienia
organów...
worków, butelek, cystern, słoików
na cokolwiek
co przyjdzie wam do głowy
składować
nie odczuwacie czasem skłonności
do przerzutów...
nie widzicie czasem oczami
które nie są wasze
koniuszka nosa niewaszego
odrębnej, pulsującej pod gwiazd parawanem
istoty...
czasoprzestrzeń
w potu kropelkach nadaje jej sensu
i pozwala falować...
brak rozprostowywania kończyn
na wietrze
niewaszych
które kopią kamyk
bezmyślnie przed siebie
toczą boje o prym na
piachu pryzmie...
czego przyjdzie wam do głowy
brakować...
Szkic
Na moście Złamanych Serc
jestem szkicem siebie
stojącego
na moście Otwartych Serc
gdzie szkicem jestem siebie
stojącego
na moście Zbłąkanych Serc
gdzie szkicuje mnie
ja kolejny
stojący w nurcie Warty
pod mostem Kamiennych Serc
gdzie szkicuje mnie
ja
stojący na moście Zbłąkanych Serc
którego szkicuje znów namiętnie
ja wędrujący
po Cytadeli
szkicowany znów
przez upitego mnie
na szczycie Ratusza
szkicowanego przez
mnie stojącego na moście Otwartych Serc
czekającego na
ciebie
stojącą na Moście Złamanych serc
szkicowaną przez ciebie
stojącą na...
(ad infinitum)
Białe Pióro
Ostatni ptak pieśń najpiękniejszą śpiewa
z pogranicza istnień
gdy nikt już nie słucha:
zima dawno brzmieć przestała
trzask!
białe pióro na drucie kolczastym
ostatnim proroka treli odgłosem
wśród dzieci krwawiących
betonu
wichruje jeszcze
zwichnięte
ostatni ptak brzmi najtęskniej
i pali
najdotkliwiej
zmierzyć strachu jego i zbłąkania
nie potrafisz
człowieku
który nigdy naprawdę nie kochał
i nigdy naprawdę
nie żył
ja jeden wpatruję się w drut
w piórze dostrzegając
sens
spójrzcie jak tysiące
beztwarzowców
przechodzi w apatii...
i ty, człowieku
co śmiesz się mym bratem zwać
wśród nich...
przepraszam cię – ja jestem ptakiem...
ludzkich skorup tak nie znam...
Woda i kamienie
Każdego dnia się niebo kurczy
zwija
w stalówkę
łamigłówki
ziemia burczy...
każdego dnia się ściana kruszy
firmamentu
na fragmenty wypełniające
dno oka
kapie
ziemia sapie...
każdego dnia się człowiek
uprzytamnia
na nowo
i szuka siebie sprzed lat
w żałości
codziennej
naturalnym jest rzeczowości
okrutność
wymiaru bliźniego
który zmierzyć nic nie potrafi
miarą,
która nie byłaby
jego własnym
upośledzeniem...
i tak
ziemia jest już tylko
imieniem...
a ty – kamyczkiem
kamieniem
kamlotem
głazem
monolitem
żałosnym swej słabości pomnikiem...
wodą w nim nigdy
Węże, szumy i drabinki
Cóż mnie szum obchodzi...
jest tylko szumiącym szumem szumów szumiących
szumiejących szumiejętnie szumiane szmery...
wszyscy szumicie
szemracie
syczycie
węże...
cóż mnie obchodzi szumu
pozorna
odrębność...
szum szumiących szumów
ogłusza ciszę cisz cichych
cichszych...
po szkle jakbyście paznokciem
przebiegli
skrytobójcy...
i szumicie szmery swe szmerze istotnie
szemracie szmerając szemrając i szumiąc
do mnie tak szumicie?
czyż nie wiecie, że uszu dla was
czy czasu nie mam...
dla ciszy tylko cichszej cichnę
bo co mnie innego obchodzi?
wężowa struktura szumów
ogon swój własny
pożre
Nieotwieralność
Umysł mieć tak tylko otwarty
i jak łepek szpilki skupiony
by przekłuwać
bąble znaczeń
bezkarnie
zepsucia ducha objawy...
ogrodu furtkę zaledwie
na jeden wiosenny powiew otworzyć...
światu nie możesz pozwolić
na więcej:
jest nieuleczalny...
wfrunąć nie może
bliżej ciebie
niż niego ty...
a ty fruwać przecież nie potrafisz
szpilki łepku
przyciasny...
alternatyw jednak dalszych nie ma
ogień cię nie prowadzi widocznie
gdyż całkiem sam
zbłądziłeś
jakże to możliwe?
gdzie podziało się dziecię słońca
i w kwiecie lotosu
prorok
którego znałeś?
Zamknąć podwoje trzeba:
nikt rozsądny
pieśni wolności nie wznosi
nad krainą
głuchych
ty więc również
przestań...
Hamak
W zawieszeniu między gór pasmami
jak hamak
odpoczywam
tłoczę olej do maszyny świtu...
gwiazdy zachodzące liczę:
z nich się składa
hamak
patrzę na olbrzymów doliny
wciśnięte między rzek odnóża
i płaczę
jak hamak potrafi
płakać
w zielonego serowego słońca-serca
cieniu
dygocząc
pod powiewem maszyny
uruchomionej
niewprawnie
olej skapuje z kamyczków
horyzont wznoszących:
jest gdzieś szczelina
szczelność nieszczelna...
i hamak znów płacze
dygocze
w rozpadlinę w końcu runie
przymglony
Pustkowia
Gdzie cię buty prowadzą magiczne
i autobusy
indygiem popaćkane
gdzie rwą cię skrzydła motyle
i muzyka odległych światów?
Gdzie wiodą cię ścieżki
doznania i doświadczenia
przeznaczenia?
Gdzie wiodą cię ludzie
którzy śmierci ci życzą
z każdym oddechem?
Gdzie wiedzie cię korowód wariatów
gdzie ściany gumowe
i woda zawsze zimna?
Gdzie prowadzą duchy przodków
rozeznane w terenie?
Wszystko zaczyna się
i kończy
w pustkowiach
dzieci, dzieci – do domu was wzywam
czymkolwiek by nie był
w deszczu...
przekroczcie kurtynę
i tańczcie...
Heliotropizm
Się karmię i puchnę
od wciąż nowych ścieżek
nieobieralnych
właściwych...
się trawię w słońca smaków gąszczu
się budzę po raz kolejny...
głaskać pozwalam się wstęgom
oranżu
sił nabierając od każdego
muśnięcia
rosnę sobie wokół własnych
mizernych brzegów
zdobionych cirrusa chłodem
się trawię w soków swoich
aromacie...
od wciąż nowych ścieżek
się starzeję sobie powoli
szarzeję
choć twarz wciąż słońca pragnie
ku niemu tylko
wyglądam...
w sosie meteo się sobie
przeciwstawiam
się sam tnę na strzępy
lazuru
Wednesday, November 1, 2023
"Śiwa w łachmanach" - 10 polskich wierszy, 2008.
Śpiący pod snu piramidą
Bezprzykładnie żyjąc, egzystując raczej tylko
w stłoczeniu warzywno-ponuro-rubasznym
lodowych komór cielesnych i bliskich
Instytutu Pamięci o Ciszy i Wiedzy
plotkujemy sobie, stroszymy intencje
sny rozwijając
komórek febrą postrzępionych
wokół bezdźwięcznej Oriona kanopy
tłumika tego impulsów nerwowych
bez- i pod-podprogowych przekazów
by za wcześnie nie zbudził się nikt
z na lek czekających zera poniżej
w głodówce serdecznej
piwem bananowym zalanych kroplówek
tysiące lat i tysiące lat i tysiące lat lat tysięcy dalszych...
spustu pilnując niczyjego
mierzymy we własne kliszowe skronie obłapując je kablami
miazgę chińską pompującymi
nieśmiertelności
dżed filar okrzykując
pawianim zwyczajem
gdzie krew tak niedawno ludzka jeszcze wrzała
(sekretu rubinowej substancji konserwującej wciąż strzeże pan Chong z miejscowego
Thai-baru)
oczy otwarte, rybią łuską przymglone spotykają blady sufit
ociemniałych żarówek i ich wszystkich kolizji
niewprawnych orbit flashbacków, u-turnów, bypassów
gdzie czasem wyblakłe slajdy bliskich
rzucają się niewdzięcznie
na płytek bezbarwny wzór lamp też bezdźwięczny
bliskimi być wreszcie przestając
przejeżdża gdzieś samochód w oddali – tłumik buzuje
lub mucha przysiada znużona bzykając
szumiąc – kontemplując, co niećwiczone
nie słyszy tego nikt:
zmartwień tu żadnych nie ma
a czekanie nam idzie wspaniale, odrębnie
zupełnie
gdy nad głowami nam z wolna już wznoszą
przeźroczystą piramidę komunałów
hieroglifami barwnymi jej ściany pokrywając
wskazówek na dalszą, nadziemską już drogę
Ćmie tao
Jako ćma skrzydełkami trzepocze głupawo
tak ty oczami przekrwionymi przyświecasz
ulicom na jedno siekiery zawieszenie
i dziwisz się wszystkiemu
co jest albo nie jest
w tym się urodziłeś, w to właśnie cię wrzucono
takie tao
yang taki parszywy
niewolniczych krain zachodu pokutnych
zbyt mocna herbata do tego miętowa
wszystko wypłoszy
i gdziekolwiek akurat byś nie był
wciąż tym samym jesteś skurwielem
tak samo usmolonym
cuchnącym i zgniłym
owiniętym w obietnice te same, nierealne, w liście herbaty zwinięte
jak sprute twe łachy łat pełne i kamienic obskurne ściany
fordansingu kloszardów i lepry
i te same dziurawe kalosze
na plecach worku kraciastym targane, zmarnowane wszystkie lata...
szmatki-gadki, mowy-trawy, hoodoo hokuspokus uliczek
pytania te same i gesty twych kukieł crowleyowskich
niewydane szemrane reszty z fajek
spotykani wciąż ludzie niechciani w zaułkach...
a kiedy spytasz się sobie jak długo
masz znosić
stan rzeczy zastany
odpowiedzieć wypada ci w czoło się bijąc:
zawsze – tu śmierć cię już nigdy nie zastanie...
liczyć możesz jeszcze guziki w kaftanie
lub naprawiać zamki błyskawiczne
przeglądać stare wyblakłe zdjęcia (z lat dwudziestych, czyżby?)
światów już dawno minionych, parkowych, trolejbusowych
jak dziecko pijane wciąż naprzód w półmroku mgieł dumnie krocząc
jako ćma skrzydełkami trzepocze
w bieli-czerni
szarości tantrycznej nigdy
pod żadnym pozorem nie psiocząc na nic...
co gna cię?
co wierzyć (w co?) jeszcze ci każe?
tao takie, dziecinko zszarzała:
ćmy świeca, a twoje ulice wszechbrudu...
Peryferie
Czy wciąż jeszcze wpatrujemy się tęsknie w centrum wieżyce
ludzkie mięso surowe jedząc peklowane slumsowe
idiociejąc o porach z pór dnia najdziwniejszych i nocach pokracznych
paciorki znaczeń w notesach zbierając?
Czy paciorki te wreszcie nawleczemy na sznurek
czy rozsypać się
będzie im i nam lepiej...
nie należą tak do nas
jak do innych tu cieni
częścią szlamu peryferii nie były i nie są...
nie wrzucajmy ich może do kratek ściekowych
szczurów-olbrzymów nie dokarmiajmy, zoo tego zbolałego ludzkiego strażników
nie szukajmy też sznurków:
rozsypać się lepiej jest zawsze niż zawisnąć
tym kwiatów rachitycznych
płatkom
boskich odcieni indygo
i nam z nimi
gdy tak słodko smakuje ignorancja
nicnierobów peryferyjnych
kapo w opaskach czerwonych, skądśznanych...
rozsypmy paciorki nad niebem kalifornijskim
telewizyjnym choćby, co z tego? – tutejsze psa kłaków nie warte...
powiedz, jak długo oszukiwać możesz
nieuniknione i przepowiedziane
gdy prysnąć nie ma stąd dokąd zupełnie?
aniołom jak ty tu wyrywa się skrzydła i na rusztach działkowych smaży
żywcem pod chmur bezwzględnym okiem radaru:
mieszkańcy peryferii
najwyrafinowańsze tortury znają
dla ciała i rozumu z kwietnego pyłu poczętego
czego szukasz tu jeszcze
więc pyle cholerny
zawsze wszak wolny od wszelkiej wolności?
dawno cię w sposób najgłupszy pogrzebały
peryferyjne
bonza zgnilizny wśród kapo
a ciesz się, że żywcem nie zżarły ćwiartując:
nienawidzą tu wszyscy wszystkiego co z słońca
i zza drutu kolczastego doń przyszło...
Tybetańska maszyna śmierci
Słyszeć nie potrafię już dłużej
tybetańskiej muzyki śmierci... jakże tego żałuję!
piskliwe EKG w tancbudzie „Lama Nagi”...
widzieć nie potrafię już dłużej pomarańczowych pochodów
ku morza równinie
stalowej
biblijnie rozstąpionej... w kaptury odzianych
dziewic i grajków, kolibrów Katmandu i reszty całej mych świętych tak licznych...
dzwoneczki wciąż ciężkie brzmią jeszcze – przytłumione jednak
jak kryształów
winem wypełnione
kieliszki
i wciąż niby tli się śnieżyste kadzidło
a ręka czyjaś kuranty wygrywa pozytywek kulawych
zmieniły się jednak tak liczne detale
w dni kilka z dziwniejszych zimowych zaledwie...
czy to wina tych świeczek zielonych
co w wątłym bezprądziu przy firance spoczęły
dłonią twoją gładzone:
Armią całą Zbawienia, tabunem Różokrzyżowców
i hałastrą zen wesołego
w wina i cipki ciężkie zbrojną
jakbyś Kaina pieściła po fakcie braterskim
kojąc boską, przewrotną ślepotę
aż w końcu świeczek wężowe języki zielone
firankę z butami i brodą pożarły...
spójrz – tam serce, co tak wiele dać mogło
i chciało przy lepszych ze swoich okazji
jest złota ostatnim swojego dygnięciem
a duszę moją, czy jak tam to nazwiesz
w popielniczce bezczelnie zgasiłaś kradzionej
dymkiem jednym, kurewsko pobieżnym
nie pytając nigdy o kwestie te moje w rękawie złoconym Tarota...
tak tybetańskiej muzyki już słyszeć nie umiem
ty pędzisz, naiwna, na stację kolejną
zabijać zabójców dziewiczych uśmiechem
ust jednym muśnięciem
i świeczek zielonych
waniliowych
kompletem (przeklęta!)
Wzór wiatru
Czemu tak śmiesznymi istotami być musimy
by wnosić dla siebie więzienia, burdele, urzędy... w komizmie placówek tych gustując...
nasiąkać nawykami nawyków następnych
i odmawiać sobie boga płynności
biorąc cegły mądrości i prawo i kurwy jego wszystkie w zamian...
przyzwyczajeń moc zabija
przywiązań łamliwych sakramentów...
gdy bóg swoich głupców kocha najmocniej...
wybrańców popółnocnych przegranych już godzin...
czemu brzdąkamy w rozstrojone fortepiany
i czemu chwytamy za pióro, gitarę, wciąż czemu stroimy dwustrunną zarazę...
na sofie rozciągnięci nuty barwiąc spermą
z kochanką leżąc kolejną niby – wciąż przecież tą samą ułudą
potworem w swąd nocny posiadłym
imiona tylko wertując, gdy duch pozostaje ten sam i wciąż krwawi...
z racji jakiej cholernej
spisywać to chcemy akurat
co ptaki już dawno wyfruwały nad nami...
co sprawia, że przetrwać wciąż chcemy
choćby w czytadeł najtańszych zaczytanych postaci
odcisków palców naszych
pełnych ołówkiem marginesowych notatek...
czy bzów zasuszonych:
ziarna z nas żadne żałosne logosu
a więzienia własnej konstrukcji
tłamszą najskuteczniej
jego/jej prawdę
czy tego właśnie chcemy – kalectwa?
by poszukać choć trochę dalej, głębiej jeszcze w otchłani i odważyć się na to
Śiwy sił wszystkich potrzeba raz jeden i pełnej baterii latarki czerwonej
też modlitw stuletnich przez wszystkie
ksiąg jego strony i ksiąg tych objaśnień
pieszczonych w językach wszystkich planety i dialektach jej durnych martwych...
cóż jednak począć, kiedy Śiwa już w łachmanach – pies zdechły i nędzarz
gdy dopiero rozpoczyna się wędrówka właściwa
a konstrukcja burdeli i więzień zbyt ścisła – ostrza noża już nawet nie wsuniesz
kolokwialnie matematyczna
góruje?
by znaleźć choć wzoru karteczkę nadpaloną
i rozwiązać w końcu to cholerne równanie...
Ramona
Wciąż jest nadzieja, że zrozumie ktoś
pijackie nienasycenie chodnikowego poetmajstra
wyciskanie życia-cytryny
aż po skórkę samą
aby nadziać na wielką szklanicę tequili
jej resztkę – ozdoba to smakowita...
że zrozumie ktoś wreszcie bezpańskich przybarowych skoczków
sączących piwo za piwem w milczeniu
aż pozwoli im łaska niebytu i bójka krwawa z barmanem
zapomnieć... wierszorobów wściekłego losu...
będzie to Ramona w przecenowej kiecce
w samby stare i boogie zasłuchana
z nadbarowych
antycznych radyjek sączone jak wino najtańsze...
jest oto willa jej woskowa na skraju miasta
diabelskich rogatkach, dziś już rudera
nietoperzy, rzygowin i pajęczych luster pełna
gdzie wszyscy ponuracy nokturnowego graffiti
zasypiają o czwartej nad ranem lub obok
w ramionach najsłodszej Ramony
śniąc jak nowonarodzone dzieci – o winie i chlebie
i paryskich wojażach zdezelowanych przedmieść
zapuszcza Ramona już różki nieśmiało
przeszukując dżinsowych katan kieszenie
nie ma tam nic
oprócz wczoraj
a wczoraj też nic tam nie było innego... jak co dzień....
nadgryzione kartki rachunków, orzeszków słonych resztki, bilety kolejowe
w barowe wieczory wciąż wiodą tych skoczków
czasem galony wina białego...
bóg jeden wie skąd branego, pysznego...
pędzić je musi najsłodsza Ramona
dech odbierając akordeonom... w przecenowej kiecce igrając z kotem...
aniołem jesteś, Ramono
w miasta tego przeklętej puszce i ciszy jego dokuczliwej...
zapomnienia królowo wykidajłów
i córko
rock’n’rolla, Ramono
z gatunku rock’n’rolli najpodlejszych z podłych...
wieść o twym zbawczym voodoo zaginąć nigdy nie może
Struny na wietrze
Jedyna rzecz tu warta zaufania
to twój własny
umysł
a jest to mechanizm
fantastyczny, choć słowem zarażony
przewrotny kalejdoskop
zimowa burza sentymentalna
w lata samym środku
fanty przegrane losująca
bawiąca się pawim piórkiem
kelnerka tak wielu z nas przeoczająca
nakręcana smoczym libido
miliony rąk jej suchych losujących miliony widokówek
i szminką na lustrze hasła wypisujące absurdu
właściwe w chwilach właściwych
zjeżdżające po klatek schodowych poręczach, łóżkowych balustradach...
na dach się dzwonnic i młynów wspinające
kanwy filmowych krajobrazów wyblakłych
reszta świata, słonego akwarium bagateli
przedłużeniem strategii i zmysłów
których reguł zawiłych
nikt nie określił i mętnych
czy celu, a wasz ojciec duchowy w pustynię prowadzi...
doznania są wariacyjne... przeczucia i zdania mylne...
kwasu wystarczy dolać lub bliżej przysunąć usta
aby usnąć
i marszu nie musieć już znosić
choć sen ukojenia też nie przynosi
mechanizm ten nieba ani piekła nie zawiera
dlaczego więc tak trudno się wyrzec
wmówień
tysiącleci?
rób-to-rób-tamto-nie-rób-tamtego
powtarzają Z-Umysłem-Twym-Igrający...
jedyne co można zrobić
to zachować niewmawialność głuchoty
i czekać na odruch bezwiedny agonii
i choć twój rozum
to struny na wietrze i liść przedwczorajszy
ufać jedynej tej podporze
musisz:
drzwi nie ma żadnych ponadto
Eszelon
Co przeze mnie przepływa, co mnie wydrążyło, co żłobiło mi przestrzeń
co tak pluska uciążliwie, co skrada się, wlecze... co wylewa się z brzegów moich
jakie buty parszywe
drogę do nirwany mojej znalazły
i z jakiej racji
wciąż maszerują ich właściciele uparci
wydrążonych moich księżyców ścieżynkami
i gdzie nauczyli się
rtęć pić i piach jeść wilgotny
z oceanów moich srebrnych wodorostów?
jakiż to nowy obyczaj
upoważnił tych intruzów analfabetycznych
do grzebania w moich brudach absolutu
i głaskania lwów moich bezzębnych
idiotyzmu
dokarmiania kruków sentymentu białych?
jakim sprzysiężeniem dysponują te bałwany
i do których to wagonów moich
zapalczywie tak pędzą
oślim uporem wprost na cmentarz analiz wiedzeni?
nadzieję mam tylko, że wcześniej nie znajdą wagonu kabały
by kłębkami jego nici
się bawić
lub by trumny tam zebrane porozbijać, pootwierać
skutki to miałoby wprawdzie kinowe
jednak aktor musiałby umrzeć naprawdę
tyle kosztuje niezręczność
tyle pociągowe fandango nadmorskie
i nici moich wszystkich
rozsupłanych
katorgę – napiwek...
co mam zrobić z tymi inwazjami kretyństwa
i skąd siłę wziąć
by je przegnać?
a zresztą – niech piją, niech się bawią, ludzkich den konglomeraty
niech te nici nawet plączą sobie cholerne...
znudzi im się szybciej ta durna zabawa
niż zbudzę się ponownie nagi
w reflektorze parowozu leżący
i do nowych przygód gotowy
Z polskiej poczekalni
Niczego się już tutaj nie spodziewam dobrego
ani niczego też nie pragnę
bogatym tak będąc bez ludzkich pożądań
szczęśliwym
słońca okiem
nad umarłych krainą
nie spodziewam się ludzi unikać koślawych
i tak zawsze będą żyć krócej...
gdy jednak duszę zbawioną też spotkam – odmrugnę z radością
czekając, nicnierobiąc, z gwiazdami rozmawiając
z natury makijaż obleśny zmywając:
i choć nie szukam już autostrad na piaszczystych bezdrożach
i nie ganiam za cygańską w dzwonki grajną karawaną
ani w róże srebrne zdobnych parków tysiącletnich nie chcę
czy powrotu do macierzy wszystkiego co żyje
oddycham jeszcze
choć rozpłynąłem się ostatecznie
w płytkości lokalitatu
akceptując ją
czcząc i wierząc z przekąsem w jej słodkie oszustwa
stapiając pióro w woskowy ostatek, głowę w ażurowy teleskop
i wiedząc że wszystko to pustych wód kocioł
wokół
przymrużeniem oka karcić będę
i po ojcowsku po ramionach klepać
takich jak ja
kiedy byłem młodszy
pomyleńców karmicznych
co nie w tym świecie wylądowali
i życzyć im będę wiele dobrego
tak cynicznie
miłosiernie
i z humorem – jako dharma krainy tej cudnej nam każe...
Niczego już tutaj znaleźć nie pragnę
słońca okiem jestem
czego więc mógłbym tu chcieć szukać jeszcze?
wszystko to chmury i smog:
spłyną z błękitu tak szybko...
gdy ja czekać będę na następne narodziny
tym razem z nadzieją głupcom wskazaną
że za światłem właściwym
i w dobre łono Nepalu podążę
nie w wody czarne, pośpieszne, ruchome
gdzie nawet już Budda sam siebie nie zbawi...
Comisiępodobanie
Co-mi-się-podoba od dzisiaj robić będę:
czy przed maskami samochodów rozpędzonych przebiegać
czy but łatać dziurawy
czy w nosie dłubać i wino pić
dzień cały – śmierci pluć w tyłek i brodę!
lub piwa sześciopaki całe w siebie wlewać
na czas
medytując nad polnym kamykiem
do ludzi przypadkowych
z procy strzelając
śmiejąc się w nos
wszelkim fatum
powoli łysiejąc i brodę zapuszczając
czy w kawiarenek wszystkich przesiadywać
ogródkach letnich
i marzyć wciąż marzyć wciąż marzyć i marzyć
w lipcowej aurze
nocy tak długich że aż biało-beżowych
niczym-się-nie-przejmując
aż skończy się dech i pieniądze i wigor
zbyt mało szalony wciąż jestem – pomyślałem
zbyt mocno się sam ograniczam...
zbyt mocno mnie przeszłość kaleczy włóczęgi
a przyszłość przeraża niepewna
zbyt mało obchodzi mnie dzień dzisiejszy
i radość jego bohem nieróbstwa
kto właściwie każe mi robić cokolwiek
kiedy tak słodko sobie leżeć
pod czerwcowym niebem lazuru
mieć chmury, brzozy i wróble
za towarzyszy jedynych
i nauczycieli ćwierkliwych?
Pomyśleć tylko, że każdy kilometr mojej niemej wędrówki
jest wart więcej
od wierszy tysiąca
japońskich
i że wiersz można sczytać ze wszystkiego co żyje
na zawsze w nim zamieszkać
pąk buntu
zaświatowej dezercji:
wszystko-co-mi-się-podoba robić będę
pióra łamiąc i paląc papiery
Alp czyli Z Ducha Gór
W tym roku mija 25 lat odkąd zajmuję się dźwiękiem i tekstem. "Alp" jest jednak płytą instrumentalną. Nie czułem potrzeby używania ludzkiego głosu w tych pejzażach. Górskie melodie zainspirowała muzyka tyrolska i folkowa muzyka niemiecka, troszkę jak u wczesnych Tangerine Dream, którzy bez wstydu przyznawali się do tego typu inspiracji.
Użyłem głównie syntezatorów, preparowanej gitary i taśm, aby spreparować obraz mistycznych Alp.
Alpy były dla mnie na swój sposób święte, odkąd usłyszałem płytę Sergiusa Golowina. Na mojej płycie jednak folk jest tylko echem, a wszystko przytłacza nieco industrialny, i może New Age, ale jednak noise (hałas).
Inspiracje noise są wciąż u mnie nośne, i często odpalam sobie jakiś anonimowy japoński noise z YouTube jako muzykę do snu. Może to dziwny objaw, ale przyzwyczaiłem się do większych dziwactw niesiony życiowym doświadczeniem.
Tymczasem zachęcam do zapoznania się z "Alp czyli Z Ducha Gór".